Reklama

Ślub w Banialuce

Kurier.BB
13/04/2023 07:07

Gombrowicz bardzo rzadko gości na bielskich scenach. Z tym większym zapałem zachęcam do wizyty w Banialuce na „Ślubie”. Jako że spektakl jest dla dorosłych, może być rzadko grany, dlatego napierajcie na tamtejszą kasę biletową, bo to wydarzenie, które trzeba zobaczyć.

Jeden z najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku zmarł w 1969, jego książki były w PRL na indeksie, ale na granie jego sztuk cenzura na ogół zezwalała. Mimo to w Bielsku-Białej utwór Gombrowicza trafił na deski sceny dopiero 20 lat temu, w kwietniu 2003 roku, w Teatrze Polskim. Była to „Iwona, księżniczka Burgunda” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza, z Anną Guzik obsadzoną w roli milczącej przez cały spektakl tytułowej bohaterki, nieśmiałej szarej myszki, która na skutek kaprysu księcia trafia na dwór królewski. Ubrana była przez scenografkę Annę Popek (nie mylić z gwiazdą TVP o tym samym imieniu i nazwisku) w białą kryzę na szyi i przedziwną suknię, składającą się w widocznego dla widzów rusztowania z cienkich aluminiowych rurek naśladujących szkielet dworskich sukni, tzw. panier (oczywiście w XVIII wieku ukrywanych pod materiałem i wykonanych z wikliny lub fiszbinu – rogowego materiału pozyskiwanego z paszczy wieloryba, co znaczące w kontekście Iwony Gombrowicza, ginącej po zadławieniu się ością karasia). Pomiędzy te rurki Anna Popek wplotła biały tiul, tworzący właściwy kostium. Ta imponującej urody konstrukcja więziła wewnątrz aktorkę, będąc celnym skrótem podstawowej idei utworu. Niezapomniane. Z innych wykonawców utkwili mi w pamięci: występujący gościnnie Wojciech Kalarus jako Książę Filip (pamiętacie brodatego ministra obrony z „Ucha prezesa” – to on!), Grzegorz Sikora jako dyrygujący dworem szambelan Fior i para rodziców Filipa – Adam Myrczek (Król Ignacy) i Wiesława Cader, dziś już nieżyjąca, wówczas aktorka Banialuki na emeryturze, świetna w roli rozmemłanej Królowej Małgorzaty. Dwa tygodnie po tej premierze wystąpił gościnnie przy ul. 1 Maja 1 lubelski zespół Provisorium / Kompania Teatr z inscenizacją „Ferdydurke”, uznawaną za najwybitniejszą realizację Gombrowicza w ostatniej dekadzie XX w. Zagrali dwukrotnie. Współreżyserem tego przedstawienia (wraz z Januszem Opryńskim) i wykonawcą jednej z ról był Witold Mazurkiewicz, obecny dyrektor Polskiego.

I to by było na tyle… aż do 19 marca, kiedy na scenie Banialuki odbyła się premiera „Ślubu” w reżyserii Agaty Biziuk i scenografii Mariki Wojciechowskiej. W tekście napisanego w 1946 w Argentynie dramatu można wyczytać, że „we śnie ukazuje się Henrykowi – żołnierzowi we Francji podczas ostatniej wojny – jego dom w Polsce i rodzice”. To musiał być sen. Gombrowicz, który opuścił Polskę w 1939 roku w inauguracyjnym rejsie transatlantyku „Chrobry” i do Buenos Aires przybył dokładnie 1 września, by pozostać z dala od Europy do roku 1963, wiedział o wojnie właśnie tyle, co my dzisiaj. Doświadczył jej, ale z bezpiecznego oddalenia. Czytał – tylko – o bombardowaniach miast, obozach koncentracyjnych, mordowaniu i gwałtach. Wiedział, że gdzieś tam – w Europie – przez pięć lat działy się rzeczy niewyobrażalne, a znany mu świat się zmienił się całkowicie. Jeśli ewentualnie coś widział, to uciekinierów (przy czym w Argentynie po wojnie byli nimi często niedawni hitlerowcy). Ta wojna, ta zniszczona Polska, była tylko fantazmatem. Jeszcze dwa lata temu nawet takie doświadczenie wojny – z bliska choć z oddali – było dla nas niedostępne. Dzisiaj nie tylko odczytujemy, ale odczuwamy przez skórę znaki obecne w tym przedstawieniu. Ryk syren przeciwlotniczych czy motyw „Lacrimosa” z „Requiem” Mozarta, wplecione w warstwę muzyczną przez kompozytora Piotra Klimka, przybrudzona ściana w ponurym półmroku, mundury Henryka (Radosław Sadowski) i Władzia (Maciej Jabłonowski)nie są już dla nas stylizacją na postapokaliptyczny film z Hollywood. Świat międzyludzkich konwencji i form (symbolizowany przez kołnierze ortopedyczne na szyjach postaci) jest nietrwałą powłoką na kłębowisku ciemnych, trudnych do poskromienia emocji. Wyśnieni przez Henryka rodzice (świetne role Marty Popławskiej i Włodzimierza Pohla) oraz jego dawna ukochana Mania (znakomita Martyna Gajak) noszą kostiumy naśladujące nagie ciało a raczej je przepoczwarzające. Ignacy – Ojciec – Król ma obwisły brzuch i sylwetkę upodabniającą go do Ubu z rysunków do sztuki Alfreda Jarry’ego, która dzieje się w Polsce, czyli nigdzie. Matka – Królowa – Katarzyna ma suche, obwisłe piersi, jak kobiety znane nam ze zdjęć z głodującej Afryki. W tym świecie nie dziwi wcale, że oboje mają wielkie szczurze ogony, ani że nagle pojawią się ludzie z głowami świń, a Mania zagra tym, co ludzie mają na myśli, plotkując o Marynie. Gdy w pewnym momencie na ścianie wyświetli się fragment czarnego skrzydła „Ogrodu ziemskich rozkoszy” Hieronima Boscha, czujemy, że nie jest to erudycyjna ozdoba, ale przestrzeń, z której te poczwary wypełzły albo w której na powrót się zagłębią.
W rolę Henryka została przez reżyserkę włączona rola Pijaka (jak pamiętacie, chce „dutknąć palicem” Króla), co przyczyniło się do paradoksalnej spójności i jasności ciemnego spektaklu rozgrywającego się w jego głowie. Jeszcze lepszym pomysłem było powierzenie tej roli „wbrew warunkom” Radosławowi Sadowskiemu, aktorowi bardzo sprawnemu, tyle że od dawna obsadzanemu w jednym typie ról charakterystycznych: błazeńskich, wesołkowatych. W jego wykonaniu serio Gombrowiczowskiego „kościoła międzyludzkiego”, który Henryk ustanawia wśród upiorów własnej podświadomości, brzmi poruszająco prawdziwie. Jakby rację miał Beckett, powierzając czekanie chaplinowskim „ludzieńkom”.

Janusz Legoń

Foto: Dorota Koperska
Materiał przygotowany przez Redakcję Kurier.BB.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Wróć do