
Byli już przyzwyczajeni do ciszy, panującej w opuszczonych miastach, które mijali wielokrotnie na szlaku. Nie dziwił ich też widok zniszczonych przez trąby powietrzne resztek blaszanych hal na przedmieściach, gdzie niegdyś mieściły się wielkie sklepy czy magazyny. Jednak im bliżej centrum, z tym większą ciekawością przyglądali się sędziwym kamienicom, które z powybijanymi szybami i zerwanymi dachami, mężnie trwały wbrew przeciwnościom losu. Zatrzymali się na kwadratowym placu u stóp zamku. Ta naprawdę zamek reprezentowała tylko wieża, podobna do figury szachowej, tyle że o przekroju kwadratowym, a nie okrągłym. Resztą zniszczono niemal w całości w czasie wojny wodnej. – Trzydzieści lat temu. Ostatnie wydarzenie w historii tego miasta. Nie licząc naszej wizyty – pomyślał Ibrahim i ogłosił: – Jesteśmy u celu! Za trzy dni ruszamy w drogę powrotną.
Pozostali uczestnicy wyprawy Ibrahima mieli wolne, kiedy on przystąpił do wykonania właściwego zdania. Towarzystwo zrzeszające byłych mieszkańców tego miasta, działające w Tromsø, wybrało właśnie jego do wykonania misji.Znał nie tylko węgierski i arabski z domu, ale też posługiwał się nieźle językiem polskim, którego podczas dziesięciu lat pobytu u stóp tych łysych gór nauczyli się nieźle jego rodzice. Rodowici mieszkańcy byli już zbyt starzy, aby podjąć się tej ryzykownej wyprawy. A znajomość polszczyzny była konieczna, zwłaszcza umiejętność czytania...
Najpierw miał odnaleźć gmach dawnej biblioteki. Było niedaleko. Architektura z przełomu lat 60. i 70. dwudziestego wieku. Niestety, choć z zewnątrz wyglądał nieźle, w środku – czarna dziura. Kolejny ślad wojny wodnej. – Nic tu nie znajdę. Czas na punkt drugi – pomyślał, przypominając sobie instrukcję od Towarzystwa uzupełnioną przez sędziwą mamę. Wobozie zjadł posiłek i udał się na wschód. Przekroczył ocalały most nad dawną rzeką. Między potężnymi umocnieniami brzegowym widać było tylko kilka kałuż. Idąc wzdłuż umocnień dotarł do zrujnowanego ratusza. – Gdzie to miało być? A, drugie piętro. Pradawny budynek powitał go miłym chłodem. Wbiegł po schodach, przejrzał kilka biur. Wszędzie walały się jeszcze jakieś papiery, pomieszane z ptasimi odchodami. Wreszcie znalazł drzwi, gdzie wśród tabliczek w różnych językach widniał napis „Wydział Ku…”. To tutaj! W głębi małego korytarza znalazł biuro, gdzie niegdyś pracowała mama. Powiedziała, żeby zajrzał do szafy. Niestety. Przetrząsnął jeszcze szuflady w sąsiednich pomieszczeniach, ale bez rezultatu. Nie było dobrze. Miał jeszcze jeden adres, ale na peryferiach, wrócił więc do obozu.
Nazajutrz rano poszedł w stronę wzniesienia na południowy wschód od ścisłego centrum. Po drodze odnalazł gmach z pierwszej połowy wieku XXI, który miał być prywatną salą koncertową, a krótko po otwarciu został oddany w użytkowanie miastu. Kiedy stało się domem przybyszów z południa, byłą salę koncertową trzeba było zamienić w uniwersalną świątynię. Jego rodzice brali tam ślub. Miał przy sobie zdjęcie budynku z tamtego czasu – dziś dawny kształt błyszczącej bulwy przypominał tylko metalowy szkielet bez szyb. To był jednak tylko sentymentalny przystanek. Po kilkunastu minutach dotarł na miejsce.
Stały tam (o ile można tak powiedzieć o ruinach, zniszczonych przez tornada) wielorodzinne budynki, mniej więcej z tych czasów, co biblioteka, tak zwane bloki. Dzięki uszkodzonej tabliczce odszukał właściwą ulicę. „Podgórze chrze…” – próbował odczytać polski napis. Nad ulicą górowała świątynia w kształcie piramidy, z krzyżem na szczycie. Wszystko pasuje! Za zakrętem zobaczył resztki bloku, do którego zmierzał. Tu spędził pierwsze lata życia! Ostrożnie stąpając po gruzowisku, dotarł do piwnicy, która, o dziwo, ocalała. Przyświecając latarką, odszukał prastare, zbite z drewnianych listew ażurowe drzwi z wysmarowaną smołą cyfrą 5. Były zamknięte na kłódkę, ale wystarczyło pchnąć, by zmurszałe drewno puściło. Na metalowych regałach zobaczył jakieś zapomniane szklane słoiki i wielkie tekturowe pudło. Otworzył. Książki! Z wierzchu kilka o tytułach, które mu nic nie mówiły. Aż wreszcie dotarł do czterech opasłych tomów oprawnych w brązowe płótno. Z wierzchu tłoczone litery, wypełnione niegdyś złotą farbą: „Bielsko-Biała. Monografia miasta”. Jedyny komplet. – A mogli wydać wersję cyfrową – pomyślał.
Janusz Legoń
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie