Reklama

Da się - dwie premiery po odmrożeniu życia teatralnego

Po odmrożeniu w maju życia teatralnego zdarzyły się w Bielsku-Białej dwie premiery. Przypadkowe, czysto chronologiczne sąsiedztwo tych przedstawień na osi czasu przypomniało mi bardzo stary tekst i bardzo stare pytanie.

W październiku 1945 roku, sześć miesięcy po formalnym zakończeniu wojny, w miesięczniku „Twórczość” ukazał się ważny artykuł Kazimierza Wyki „Renesans Zapolskiej czy omdlenie teatru?”. Autor był w owym czasie bardzo wpływowym krytykiem, ale zajmował się raczej literaturą niż teatrem. I oto przyglądając się „w pierwszej połowie normalnego sezonu” repertuarowi, zauważał „prawie całkowity brak tzw. wielkiego repertuaru i zdecydowaną przewagę sztuk rozrywkowych”. „W teatrach polskich“ – pisał dalej – „najbardziej dzisiaj czczonym i honorowanym widzem jest ten mityczny widz, co z handlu i szabru ma pieniądze, co może zapłacić wysokie ceny za bilety… Jest czczony i honorowany z dwóch stron. Przede wszystkim, ponieważ ten widz płaci, a większość teatrów skazana jest na samowystarczalność, repertuar układa się pod jego kątem, honorowany – jest też inną, niemniej szkodliwą ostrożnością, Wiadome są jego poglądy, to zbyt poważne słowo – wiadomo, czego nie lubi, i co by wolał, ażeby było inaczej. Wobec tego całe mnóstwo sztuk nie przedostaje się na scenę, ażeby nie wywoływać tzw. niewłaściwej reakcji“. (W ostatnich zdaniach odnosi się do początków zjawiska autocenzury).

Porównanie dzisiejszych czasów do jesieni 1945 może być cokolwiek ryzykowne. Zwróćmy jednak uwagę, że pandemia pochłonęła najwięcej polskich zgonów od czasów II wojny światowej. A jeśli chodzi o „post teatralny”, to ostatnie półtora roku (z kilkumiesięczną przerwą) jest bodaj najdłuższym okresem zamknięcia teatrów w całej historii. W czasie okupacji hitlerowskiej działały koncesjonowane przez Niemców teatrzyki rozrywkowe. Chodzenie do nich (i granie w nich) było potępiane przez Państwo Podziemne, ale niestety nie brakowało im widowni, co dokumentuje znane powiedzonko „Tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze, to w teatrze”. Działały też różnego rodzaju konspiracyjne inicjatywy teatralne. Z kolei po grudniu 1981 teatry zamknięto na kilka tygodni.

Tym razem zamknięcie było totalne, bo wirtualne inicjatywy nie były w stanie zastąpić spotkania z teatrem na żywo. A przeżywaliśmy przecież rzeczy bez precedensu. Dotykało to wszystkich, ale myślę, że szczególnie dotkliwie przeżyli ten czas tegoroczni maturzyści. Uwzględniając strajk nauczycielski, chodzili do liceum w normalny sposób ledwie rok i kilka miesięcy. Dla nich to doświadczenie będzie tym, co historycy kultury nazywają „przeżyciem pokoleniowym”.

Teatr Polski w Bielsku-Białej przywitał zakończenie lockdownu rozrywkową premierą „The Big Bang, czyli Wielki Wybuch” w przekładzie, reżyserii i scenografii Tomasza Dutkiewicza, dyrektora tej sceny w latach 1999–2006. Jak to u Dutkiewicza – ta kameralna komedia muzyczna to świeżynka repertuarowa prosto z Broadwayu (premiera światowa w 2018; w Polsce wystawione dotąd tylko raz, przez Dutkiewicza, w Teatrze Muzycznym w Gdyni w 2019), wyreżyserowana błyskotliwie, w tempie i ze smakiem. Popis aktorski i wokalny aktorów Tomasza Lorka i Rafała Sawickiego, którzy, zatrudnieni w Bielsku pod koniec dyrekcji Henryka Talara, to za czasów Dutkiewicza zdobywali pierwsze doświadczenia zawodowe. Teraz obydwaj są wybitnymi fachowcami w gatunku, który roboczo można nazwać aktorstwem musicalowym. Znający ich doskonale reżyser wykorzystał wszystkie walory ich talentu. Lorek jest absolwentem wydziału wokalno-aktorskiego katowickiej Akademii Muzycznej, Sawicki kończył „zwykłą” szkołę teatralną, ale nie ustępuje scenicznemu partnerowi jako śpiewak. Obydwaj znakomite umiejętności wokalne łączą z aktorską dyscypliną, precyzją ruchu i gestu, umiejętnością nawiązania – w razie potrzeby – kontaktu z publicznością. W tej sztuce było to szczególnie potrzebne, ponieważ grani przez nich bohaterowie, streszczający widzom-inwestorom swój pomysł na musicalową superprodukcję w tempie godnym najlepszej farsy, pędzą od jednego numeru muzycznego do drugiego, improwizując scenografię i kostiumy i śpiewają – bez żadnej taryfy ulgowej – w sześciu czy ośmiu stylach muzycznych. Jeśli szukacie rozrywki w teatrze, koniecznie trzeba zobaczyć!

Wcześniej, w krótkich „okienkach pandemicznych” Teatr Polski proponował mniej lub bardziej wyszukaną rozrywkę: komedię „W górę” w reż. Witolda Mazurkiewicza; świetnego „Złego” w reżyserii Piotra Ratajczaka oraz repertuarowy powrót do przeszłości, jeden z hitów dyrekcji Dutkiewicza, „Pół żartem, pół sercem” Kena Ludwiga, w reżyserii dyrektora Mazurkiewicza i nowej – w stosunku do przedstawienia Marcina Sławińskiego sprzed 18 lat – obsadzie. Taka strategia repertuarowa wypisz-wymaluj przypomina „omdlenie”, które wytykał w 1945 roku Kazimierz Wyka. Ale czy rzeczywiście jest godna potępienia? W odróżnieniu od krakowskiego mistrza mam za sobą wiele lat praktyki teatralnej, co sprawia, że ów „mityczny” dla Wyki widz, który płaci za bilety, jest dla mnie zjawiskiem o wiele bardziej realnym i godnym poważnego traktowania. Ważna jest też kwestia klimatyczna. To znana w teatrach reguła, że w okresie późnej wiosny i w lecie publiczność niechętnie przychodzi na spektakle trudniejsze, bardziej ambitne; teatr przegrywa wówczas z atrakcjami na świeżym powietrzu. A właśnie w tych miesiącach następowały odmrożenia teatrów w 2020 i 2021 roku. Ale jednak…

Ale jednak zdarzyło się w Bielsku-Białej przedstawienie, które powinno zostać zapamiętane jako artystyczne świadectwo czasu. 19 czerwca odbyła się prapremiera nowej sztuki Artura Pałygi „Romeo i Julia. Co nas kusi?” w wykonaniu uczniów prywatnej Bielskiej Szkoły Aktorskiej im. Agnieszki Osieckiej, których gościnnie wsparła aktorka Teatru Polskiego Jadwiga Grygierczyk. Wszystko odbywa się na terenie Galerii Bielskiej BWA – po prologu, którym jest spotkanie z „coachem miłości” w sali wystawowej na pierwszym piętrze, widzowie przechodzą w pochodzie, z transparentami w popularnej ostatnio formie kartonów, do Willi Sixta, w której ogrodzie i kilku wnętrzach rozgrywa się właściwa część przedstawienia.

To ważna sztuka Pałygi. Powstała jak musical i film „West Side Story” – na motywach słynnej tragedii Szekspira. Nie jest jednak prostym a brutalnym „przepisaniem” i uwspółcześnieniem wymyślonej przez Stradfordczyka historii. To raczej rodzaj dialogu z dawnym tekstem, jakiś wyrafinowany palimpsest. Tekst oryginału pojawia się bodaj tylko raz (fragment sceny balkonowej czytany z ekranu telefonu komórkowego), pozostają nazwiska postaci; autor pozwolił sobie też na zgrabną zabawę literacką w duchu Szekspira, pisząc wierszowane intermedium naśladujące teatr rzemieślników ze „Snu nocy letniej” – w wersji Pałygi to owady wpadające do salonu willi Sixta i mówiące wierszyki, których nie powstydziłby się Brzechwa. Ważniejsze jednak, że drugim obok Szekspira drugim źródłem inspiracji były rozmowy z młodzieżą. Powstały z nich teksty scen zbiorowych, w których – poetycko – zapisane zostały niepokoje wkraczających w dojrzałość młodych ludzi. Te, co zawsze, związane z pierwszym zakochaniem, wyborem drogi życiowej, z brutalnymi niekiedy relacjami wśród rówieśników. I te, specyficzne dla pokolenia Covidu – związane z pandemią (Kapulettich od Montekich różni podejście do przestrzegania obostrzeń sanitarnych) oraz aktualnymi pytaniami o miłość i seksualność, które stały się sprawą polityczną.

To największe dokonanie reżyserskie Agnieszki Szulakowskiej. Ta doświadczona instruktorka teatralna co roku musi na zakończenie cyklu pracy z młodzieżą urządzić pokaz, dzięki któremu rodzice (czyli sponsorzy) zobaczą postępy swoich pociech. Widziałem wcześniej chyba ze dwie tego typu prezentacje, były niezłe, ale jednak nie wykraczały poza konwencję obowiązującą w takich sytuacjach w ruchu amatorskim. Tym razem stworzyła spektakl, który jest po prostu kawałem dobrego, bezprzymiotnikowego teatru. Bezpretensjonalny, bogaty w oryginalne pomysły, dobry rytmicznie, a przede wszystkim –istotny dla samych występujących. Najważniejsze w tym spektaklu były sceny zbiorowe, ale i pojedyncze role zapadają w pamięć. Zwłaszcza subtelna relacja pomiędzy nieśmiałym Romeo (Dawid Jurczak) i dojrzalszą od rówieśnika, jak to w tym wieku, Julią (Katarzyna Żbel).
Myślę, że jako zapis doświadczenia młodzieży w dziwnych czasach można ten spektakl śmiało porównać do filmu Magdy Łazarkiewicz „Ostatni dzwonek”.

Janusz Legoń

Na zdjęciu: Katarzyna Żbel i Dawid Jurczak,  kadr z trailera spektaklu „Romeo i Julia. Co na kusi?”

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Wróć do