
Główne jury festiwalu (Bożena Sawicka, Konrad Dworakowski i Lucyna Kozień – przewodnicząca) przyznało dwie nagrody. Nagrodę główną otrzymała Compagnie Belova–Iacobelli z Brukseli za przedstawienie „Tchaïka” („Czajka”), nagrodę specjalną przyznano teatrowi Zero en conducta z Barcelony za spektakl „«Eh man hé»… La mecánica del alma” (co przełożono w skrócie z angielskiego jako „Mechanika duszy”, pomijając początkowe „Hej, człowieku”). Jury Młodych Krytyków, które w istocie stanowiły krytyczki – trzy studentki teatrologii z Warszawy i Poznania – nagrodziło francuski zespół Théâtre de l’Entrouvert (z siedzibą w prowansalskim mieście Apt), który prezentował przedstawienie „Traversées”. Ponadto przyznano tzw. nagrody pozaregulaminowe. Dyplomem honorowym stowarzyszenia polskich lalkarzy POLUNIMA nagrodzono „Mechanikę duszy” za mistrzowską formę animacji, a Sekcja Teatrów Lalek ZASP przyznała Nagrodę Aktorską im. Jerzego Zitzmana Ticie Iacobelli, występującej w spektaklu „Czajka”.
Przedstawień konkursowych zaproszono siedem, ale program festiwalu był o wiele bogatszy. Znalazły się w nim propozycje z siedmiu europejskich krajów (w tym Polska). Obejmował inauguracyjną paradę, występ ulicznego Teatru Biuro Podróży z przedstawieniem „Eurydyka”, prezentację dwóch przedstawień studenckich (wydziału lalkarskiego w Białymstoku), trzech przedstawień Banialuki i dwóch koncertów (Walimy w Kocioł i CudaWianki). Do tego warsztaty i czytania performatywne. Działo się nie tylko w Banialuce i na ulicach, ale też na scenach Teatru Polskiego, w „Kubiszówce”, Książnicy, a nawet w Sferze. Ważną innowacją, bodaj po raz pierwszy tak konsekwentnie przeprowadzoną dopiero w tej edycji festiwalu, były pospektaklowe rozmowy z twórcami. Niemal wszystkie przedstawienia zagraniczne, w których tekst odgrywał ważniejszą rolę, opatrzone były napisami – niestety tylko w języku angielskim, co z pewnością pomagało gościom zza granicy, ale wielu lokalnym widzom, a zwłaszcza dzieciom, mogło się przydać w niewielkim stopniu.
Napisy były szczególnie potrzebne w przypadku nagrodzonej „Czajki”. Rzecz, wydawałoby się, powinna nosić tytuł „Mewa”, bo chodzi o sztukę Antona Czechowa – nazywanie jej „Czajką” to pokutujący od dawna błąd wynikający z faktu, że po rosyjsku mewa nazywa się czajka, a w Polsce to przecież inny ptak. Ale bohaterką spektaklu jest stara aktorka, nazywana w scenariuszu Czajką (a jednak nie Mewą, w oryginale francuskim fonetycznie z rosyjskiego Tchaïka), która ma zagrać rolę Arkadiny w „Mewie” Czechowa, z której treścią i wielopiętrowymi znaczeniami igra się w tym widowisku, więc warto było dać widzowi szansę na zrozumienie słów padających ze sceny. Brak tu miejsca na szczegółową analizę, wspomnijmy tylko, że syn Arkadiny, młody pisarz Trieplew był pluszowym misiem, a jego ukochana – piękna Nina, która porzuca go dla starego pisarza Trigorina, reprezentowana była na scenie przez skrawek lekkiej tkaniny. Tylko główna bohaterka była antropomorficzną lalką – a wszystkim animowała, rzeczywiście po mistrzowsku, jedna aktorka – Tita Iacobelli – tworząc niepozbawioną ironii i humoru, ale w istocie poruszająco smutną opowieść o samotnej starości i sile złudzeń. Ten spektakl, choć formalnie reprezentował Belgię, jest w istocie produkcją w pełnym tego słowa znaczeniu globalną. W 2012 chilijska aktorka i reżyserka Iacobelli spotkała mieszkającą od 1995 w Belgii Rosjankę Natashę Belovą na festiwalu La Rebelión de los Muñecos, który odbywał się w Santiago de Chile. Trzy lata później, znowu w Santiago, panie prowadziły wspólnie laboratorium teatralne poświęcone współczesnemu teatrowi lalek; po dwóch miesiącach wspólnej pracy postanowiły zrobić wspólny spektakl. Praca trwała trzy lata, odbywała się w Buenos Aires, Santiago, a wreszcie w Brukseli, gdzie w 2018 odbyła się premiera. Nagrodzony już na kilku światowych festiwalach po raz pierwszy w Polsce pojawił się właśnie teraz – w Banialuce.
O wiele starsze jest przedstawienie, które zachwyciło Młode Krytyczki. Tytułu „Traversées” organizatorzy nie przetłumaczyli, a szkoda, bo w spektaklu słowa nie padają – choć jest ich wiele w formie napisów (cytatów z tomu poetyckiego „Progi” Patricka Kermanna, który był inspiracją dla powstania spektaklu). Może uznano, że u podnóża Beskidów każdy wie, co to trawersowanie? Poważniej mówiąc, można ten tytuł rozumieć jako „wędrowanie”, ale też „przekraczanie granic”. W całkowicie zaciemnionej sali „Kubiszówki” publiczność przemieszczała się od stanowiska (mansjonu? instalacji?) do stanowiska, oglądając w każdym z nich zaskakujący i fantazją, i konwencją mikrospektakl – niekiedy rodzaj żywego obrazu, czasem rodzaj teatru cieni, pacynek, maski. Skąpe światło wydobywało z ciemności naturalne materiały (drewno, woda, piasek, dym). Używano epidiaskopu i niby to amatorskiego filmu. A w niemal każdej sekwencji samotna aktorka mogła przerażać cyrkową sprawnością fizyczną. To poetyckie widowisko powstało w 2008 roku jako pierwszy spektakl teatru założonego przez Elise Vigneron, która z powodu kontuzji musiała zrezygnować z występów w cyrku. Przez lata miało wiele mutacji: plenerową (gdzie szum prawdziwego wiatru był dodatkowym tworzywem), czy z muzyką na żywo. W „Kubiszówce” można było oglądać wersję na aktorkę-solistkę, przy czym w odróżnieniu od wersji pierwotnej zamiast twórczyni spektaklu wystąpiła Kristina Dementeva.
Trzeci laureat, hiszpańska „Mechanika duszy”, to spektakl bez słów. Tym razem na pustej scenie Banialuki była tylko jedna lalka rozmiarów dorosłego człowieka (no, właściwie dwie, bo w pewnym momencie pojawia się jeszcze mała ,„dziecinna” postać lalkowa). Animowana była przez pięcioro aktorów. Rytuał poruszania takiej lalki zawsze wygląda na rodzaj tańca, ale to co wykonali barcelończycy – którzy sami określają się jako aktorzy fizyczni, tancerze i zarazem lalkarze – było zaiste rodzajem niezwykłego baletu. Który służył nie tyle poruszaniu lalki, ale był rodzajem dialogu z nią. Tak, dialogu – dwustronnej komunikacji. Widzieliśmy momenty, w których – jak gdyby z własnej woli – lalka domagała się określonych działań od aktorów. A w finale, kiedy została sama na pustej scenie, bez aktorów, dostrzegamy niespodziewanie, że… oddycha. W uzasadnieniu nagrody specjalnej jury trafnie nazwało to, co robi zespół Zero en conducta „umiejętnością zacierania granic między aktorem a animantem”.
Cóż to animant? Otóż teoretycy tej dziedziny sztuki, aby jakoś inaczej niż lalką nazwać obiekt animowany w dzisiejszych przedstawieniach, który często nie musi być przypominającą człowieka figurką, używają tego ogólniejszego określenia, znaczącego „to, co jest animowane”. W tym terminie nie bez znaczenia jest łacińskie „anima” – dusza. W werdykcie jury bielskiego festiwalu pojęcie to pojawiło się chyba po raz pierwszy poza obiegiem naukowym. Ciekawe, że akurat w odniesieniu do spektaklu, w którym animowany obiekt niewątpliwie przypominał człowieka. Ale właśnie: kto tu kogo animował?
Festiwal się udał, choć można było mieć obawy, związane z perturbacjami z jego finansowaniem. Na ogół powstaje dzięki dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (pozyskiwanej w drodze konkursu) oraz wsparciu z budżetu samorządu Bielska-Białej i sponsorów. Tak też było i w tym roku, ale decyzja o wysokości dotacji ministerialnej zapadła na kilkanaście dni przed festiwalem. Dlatego materiały informacyjne składały się z tylu dodatkowych karteluszków, które informowały o tym, że punkty programu, które miały się nie odbyć, jednak się odbędą.
I tu pytanie do bielskich samorządowców. Czy rzeczywiście tego typu impreza musi być organizowana na zasadzie grantowej loterii, co zdecydowanie utrudnia organizowanie przedsięwzięcia tej rangi? Czy naszego samorządu nie stać na to, żeby postanowić, że dotacja ministerialna będzie tylko hojnym dopełnieniem – niezbędnym „na waciki”, ale jednak niekoniecznym, by festiwal mógł się odbyć w odpowiednim wymiarze? Za dwa lata edycja trzydziesta, jest jeszcze trochę czasu na decyzje.
Nie wiem, czy logo tegorocznego festiwalu (zaprojektowane wraz z całą identyfikacją wizualną przez wybranego w drodze konkursu grafika Piotra Stalę) tylko mi kojarzy się z paróweczkami. Oczywiście, jak wszystko ostatnio w naszym mieście, podwojonymi (gramy dobbro po dybbuku dla lettycji, co nie?). Czasem samorząd finansuje (niekiedy w porównywalnych do lalkowej imprezy kwotach) jakieś święta parówki. Może, spoglądając na te złote paróweczki na błękicie, ktoś wreszcie pomyśli o ustabilizowaniu bytu najważniejszej bielskiej imprezy kulturalnej? Warto by.
Janusz Legoń
Foto: Dorota Koperska
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie